Wczoraj pobiłam życiowy rekord w łowieniu ryb. Zawsze tylko
,,moczyłam kija”, bo nie nie mogłam dojrzeć spławika, zwłaszcza wówczas, kiedy
słońce świeciło mi prosto w oczy. No to gapiłam się na trawy, kwiatki, chmury
etc. Tym bardziej, że mój spławik jest bardzo malutki i tylko ociupinkę wystaje
z wody. I kiedy wieje wiatr, to przechyla go we wszystkie strony, więc nie
wiem, czy to już ,,branie” , czy co? Za to mojemu mężowi stoi sztywno, jak kołek
w płocie. Spławik oczywiście. No bo ma większy i dłuższy. Tylko bez sprośnych
myśli proszę, bo już widzę Wasze miny;)
A więc mój wynik był wczoraj lepszy, bo złowiłam pięć rybek,
a mój małżonek tylko dwie, co mu się nigdy nie zdarza... Ależ się cieszyłam, bo
to wyciąganie ich z wody, to niesamowita frajda! Co prawda, rzucając wędką, a
to zaczepiłam haczykiem o mężowski rękaw, potem za czapkę, nie wspominając już,
ile razy poplątałam żyłkę... A nawet złowiłam ślimaka?! Uwielbiam te weekendowe
wypady na ryby. Łowieniem zaraziłam się od męża już kilka lat temu. I jak pomyślę,
że kiedyś towarzysząc mu nudziłam się jak mops, dopiero teraz rozumiem, ile
straciłam... Za to wczoraj nadrobiłam!